-
Jak dobrze wyjść z pełnej zdalności?
W wielu dziedzinach życia ludzie próbują właśnie powrócić do „normalności”, a więc tego co było przed marcem 2020. Na tej fali niektórzy menedżerowie ogłosili już powrót do biur. Wydawać by się mogło, że wszyscy tylko czekają, aż będzie można i ochoczo do biur powrócą. Tymczasem dzieje się zupełnie odwrotnie.
W jednej znanej mi firmie kiedy poszła informacja, że od 1 lipca koniec zdalnej pracy i wszyscy mają być w biurze od 9 do 17 jak dawniej… posypały się wypowiedzenia. Ich skala wśród pracowników związanych z szeroko pojętym rozwojem produktów cyfrowych sięgnęła ~30%. Dzieje się to ku zaskoczeniu menedżerów, którzy zupełnie się tego nie spodziewali – co z kolei dla mnie jest zaskakujące.
W maju ukazało się badanie firmy EY pt. „EY 2021 Work Reimagined Employee Survey„. Czytamy tam, że 54% pracowników zadeklarowało chęć zmiany pracy w przypadku braku możliwości pracy „elastycznej”, przy czym 40% badanych woli pracę zdalną. Początkowo myślałem, że te liczby są trochę przesadzone – ostatecznie deklaracja w ankiecie nic nie kosztuje; to jednak coś innego niż podjęcie działania. Ale pod koniec czerwca zaczęły się opisane przeze mnie wyżej kłopoty firm, które próbowały po prostu wrócić do biur. Przekonałem się wtedy, że wskaźnik klasy jednej trzeciej pracowników, którzy prędzej odejdą niż wrócą do codziennej pracy w biurze jest jak najbardziej realny.
Dodatkowo, zainspirowany rozmową z kimś, u kogo w firmie taki problem się pojawił, napisałem krótki wpis na LinkedIn. Reakcja na niego przeszła moje najśmielsze oczekiwania, bo w końcu nie jestem jakąś znaną osobą: w chwili gdy piszę te słowa ma on 2546 polubienia oraz 291 komentarzy, w większości od osób potwierdzających istnienie zjawiska lub potwierdzających, że nie zamierzają wracać do codziennego pobytu w biurze. Można to potraktować jako swego rodzaju mikro-sondaż, który potwierdza w całej rozciągłości wnioski z badania EY, które przytoczyłem powyżej.
Zanim przejdę do tego jak w takim razie zarządzający powinni podejść do problemu „wyjścia ze zdalności” myślę, że warto zrozumieć z czego wynika niechęć pracowników do powrotu do biur.
Przede wszystkim dojazdy. Wielu osobom dojazd do i z pracy pożerał od 2 do nawet 4 godzin dziennie. Po miesiącu pracy to od dwóch do czterech pełnych dni, po roku to miesiąc spędzony w samochodzie czy komunikacji miejskiej. Przez ostatni rok ludzie ten czas odzyskali, a więc odzyskali po prostu ogromny kawał swojego życia – a mimo to nic się nie zawaliło. Okazało się, że można być skutecznym pracownikiem i żyć bez dojazdów! Czy można się dziwić, że ludzie nie chcą z tego rezygnować?
Trzeba to zrozumieć i przyjąć. Cierpkie uwagi klasy „jak ktoś sobie zbudował dom 30 km od Warszawy to sam jest sobie winien” (jeden z autentycznych komentarzy) nic nie zmienią. Będąc menedżerem lepiej zachować je dla siebie, bo ów ktoś włożył w ten dom ogromne pieniądze i wysiłek. Prędzej więc zmieni pracę niż wyprowadzi się z niego lub powróci do spędzania 3h dziennie w samochodzie.
Po drugie, przy pracy – zwłaszcza intelektualnej – trzeba się czasem po prostu skupić. Biuro, w którym zawsze wokół są inni ludzie, którzy gadają, rozmawiają i się przemieszczają niektórym utrudnia skupienie, wręcz obniża ich efektywność. Że nie jest to bynajmniej zjawisko rzadkie dowodzi popularność w biurach słuchawek odcinających przeszkadzające dźwięki. Przynajmniej dla mnie możliwość przebywania samemu w mojej pracowni jest niezwykle cenna.
Kolejny ważny aspekt pracy zdalnej to elastyczność – pracując zdalnie można lepiej wykorzystać czas w ciągu dnia, lepiej dostosowując go zarówno do swojego rytmu biologicznego jak i życia swojej rodziny.
No właśnie! Po czwarte: rodzina! Ludzie dzięki pracy zdalnej mogli dużo więcej czasu poświęcić swojej rodzinie. Dla jednych nie było to fajne, ale dla innych wprost przeciwnie. O ile tych pierwszych łatwiej będzie przekonać do powrotu do biur, z tymi drugimi sprawa będzie trudniejsza.
Ale to, co zmienił ostatni rok to nie tylko to, że ludzie zasmakowali w korzyściach z pracy zdalnej oraz nauczyli się jej – poznali narzędzia, nauczyli się ich używać, lepiej lub gorzej poradzili sobie z kwestią samodyscypliny, kontaktów w zespole i tak dalej. Zmienił się też rynek pracy.
Wiele firm przyjęło pracę zdalną z entuzjazmem i zamierzają przy niej w dużym stopniu pozostać. W efekcie pracownicy mają obecnie dużo większy niż kiedyś wybór firm oferujących im możliwość utrzymania pracy zdalnej. Innymi słowy, przynajmniej, jeśli idzie o dużą część pracowników umysłowych – a już na pewno jeśli idzie o programistów, UX-ów, testerów itp. specjalistów z szeroko rozumianego IT – oni naprawdę nie muszą wracać do biura. Jeśli ich obecna firma nie umożliwi im pracy zdalnej bez trudu znajdą taką, która to zrobi. Tym bardziej, że mogą jej szukać niekoniecznie w pobliżu miejsca zamieszkania, ale praktycznie na całym świecie.
Wszystko to nie przekreśla tego, że wiele osób chciałoby się ponownie spotykać z innymi członkami swoich zespołów. Wiemy, że kontakt osobisty ma walory, których żadna telekonferencja nie zastąpi. Ale nie trzeba spotykać się codziennie.
Dlatego optymalny wydaje mi się – przynajmniej dla naszej branży – model hybrydowy, w którym ci, którym na pracy w biurze zależy pracują w biurze, a pozostali pracują zdalnie, ale regularnie spotykają się w biurze. Dotyczy to szczególnie zespołów zwinnych, które powinny regularnie się widywać – jeśli spojrzeć na Scruma dobrze by było chociaż „przełom sprintów” czyli przegląd, retrospekcję i planowanie kolejnego sprintu robić osobiście.
Co z tego wynika?
Po pierwsze menedżerowie powinni porzucić myśl, że będzie jak dawniej i wystarczy do tego powrócić. Próbując wszystkich „zagonić” na powrót do biura można stracić wartościowych pracowników, a najpewniej na dzisiejszym rynku i tak trzeba będzie się pogodzić z pracą zdalną by pozyskać innych na ich miejsce. Lepiej więc od razu działać w taki sposób, by do fali wypowiedzeń nie doszło. Innymi słowy, zamiast bezrefleksyjnie próbować wrócić do tego co było należy tym „przejściem” (zmianą sytuacji) zarządzać.
Po drugie nie należy zapominać o korzyściach. Poza bardziej zadowolonymi pracownikami (bo firma daje im wybór i nie daje motywacji do szukania innej) mniej pracowników w biurze daje firmie też konkretne oszczędności w postaci możliwości redukcji drogiej powierzchni biurowej. Można również rozważyć rezygnację z części floty samochodowej, parkingów itp.
Jak zatem dobrze wyjść z całkowitej zdalności?
Zacząć należy od podstawowego rozeznania jak się rzecz ma w waszym przypadku, a więc krótkiego sondażu wśród pracowników by poznać ich preferencje. Warto przy okazji zakomunikować, że ich deklaracje będą podstawą do dalszych decyzji co do sposobu dalszej pracy już po ogłoszeniu końca Straszliwej Pandemii™. Jeśli zarządzasz większym zespołem są duże szanse, że wśród pracowników znajdą się i gorący zwolennicy powrotu do „dniówek” 9-17 i gorący zwolennicy pracy z domu oraz duża grupa o mniej zdecydowanych przekonaniach. Najlepsze co możesz zrobić, to już zapowiadając ankietę zapewnić, że wszyscy otrzymają – w granicach wynikających ze specjalności i stanowiska – możliwość wyboru.
Jeśli masz zespoły zwinne to należy pozwolić im ustalić, jak zamierzają pracować. Możliwości, które zespoły mają do wyboru jest kilka:
- całkiem „po staremu”, stacjonarnie w biurze,
- określone dni w biurze (np. poniedziałek i wtorek w biurze), hybrydowo,
- całkowicie zdalnie, ale biorąc udział w okresowych spotkaniach (np. jak wspomniałem wyżej na „granicach” sprintów).
Przy takich zasadach działania zespołów w większych organizacjach możecie mieć sytuację, w której część zespołów powraca na stałe do biura, a inne pracują zdalnie w różnym stopniu.
Organizując się w ten sposób należy unikać sytuacji, w której w zespole Scrum lub podobnym część pracowników zawsze jest w biurze a część zawsze jest zdalnie. Dany, konkretny zespół Scrum powinien trzymać się konkretnego sposobu pracy czy to całkowicie zdalnego czy to całkowicie stacjonarnego. A jeśli jest to tryb hybrydowy to wszyscy członkowie zespołu powinni być w biurze w ustalone dni „biurowe”. W przeciwnym razie wytworzy się w zespole podział na „nas” siedzących w biurze i „ich” w domach, a więc efektywnie i tak powstaną dwa zespoły. Lepiej przeprowadzić to w sposób kontrolowany.
Przy takim podejściu – cały zespół pracuje razem zdalnie lub nie – należy dać pracownikom możliwość zmiany zespołu, gdyby z modelem pracy, który ustalił ich obecny zespół było im skrajnie nie po drodze. Pamiętajmy, że alternatywą dla pewnego zamieszania organizacyjnego jakie to wytworzy jest potencjalne odejście owych niezadowolonych z pracy, a więc zamieszanie jeszcze większe. Lepiej, jeśli zamiast tego zmienią tylko zespół pozostając w firmie.
Należy również zadbać o to, żeby nawet zespoły zdalne regularnie spotykały się. Dobre relacje międzyludzkie wymagają, żebyśmy wiedzieli o współpracownikach coś więcej, niż to co można wyczytać z ich profilu na LinkedIn. Dopiero wtedy stają się dla nas „pełnowymiarowi”. Takie więzi zdecydowanie łatwiej powstają przy spotkaniu osobistym, które nawet jeśli poświęcone jest pracy ma także różne momenty nieformalne jak choćby wspólny obiad. Można więc przyjąć jako zasadę, że wszystkie zespoły powinny spotykać się nie rzadziej niż raz na miesiąc. Istotne jest nie tylko zakomunikowanie zespołowi takiego oczekiwania, ale również wyjaśnienie z czego ono wynika.
Wyzwaniem organizacyjnym będzie na pewno jak zrobić to tak, by móc jednocześnie ograniczyć powierzchnię biurową. Oczywiste rozwiązanie to takie planowanie spotkań zespołów, aby równolegle odbywało się tylko tyle, ile może obsłużyć mniejsze biuro oraz posiłkowanie się wynajmem sal w razie „spiętrzeń”. W większych organizacjach może to nawet wymagać ponownej aranżacji powierzchni biurowej pod kątem jej rotacyjnego wykorzystania przez różne zespoły.
Potrzebne będą także narzędzia, aplikacje, które wspomogą funkcjonowanie firmy w taki sposobie pracy. Chodzi to nie tylko o zarządzanie korzystaniem z biura z „overbookingiem”, ale także np. możliwość prostego ustalenia kto akurat jest danego dnia w biurze i gdzie można go znaleźć. Dobrym pomysłem może być zaangażowanie w to pracowników, bo takie aplikacje czy narzędzia to wdzięczny temat dla hackathonu.
Zadbać należy również, żeby spotykali się też ludzie, którzy nie pracują w jednym zespole. Jeden lub – lepiej – dwa zjazdy cały firmy lub – w większych firmach – działów to świetny sposób na to, by pracownicy z różnych zespołów mogli się spotkać i pogadać na stopie bardziej towarzyskiej. Oczywiście, również to, że takie zjazdy będą się odbywać dobrze będzie ogłosić wśród pracowników, najlepiej od razu z planowanymi datami.
Wreszcie, poza kwestią zadbania o spotkania należy zadbać o jakość pracy zdalnej. Jak każda forma pracy i współpracy może ona być mniej lub bardziej efektywna, są tu pewne dobre praktyki (jak choćby używanie kamer na każdym spotkaniu, co powinno być bezwzględnie narzucone z góry i twardo egzekwowane) i pomocne narzędzia. Temat to jednak na osobny tekst, zresztą, na wiosnę 2020 napisaliśmy o tym książkę „Praca Zdalna – Poradnik”.
Jako „nowa normalność pracy” wyłania nam się obecnie obraz pracy hybrydowej – zasadniczo z domu, z regularnymi wizytami w biurze dla spotkania najbliższych współpracowników i rzadszymi zjazdami, podczas których spotyka się szersze grono. Model ten ma więcej zalet zarówno od modelu tradycyjnego jak i całkowicie zdalnego. Umożliwia pracownikom nawiązanie ludzkiego, bezpośredniego kontaktu, jednocześnie dając im oszczędność ogromnej ilości czasu (dojazd do biura 4 razy w miesiącu to nie to samo co 21 razy) i inne korzyści pracy zwinnej. Firmie daje to bardziej zadowolonych pracowników – a także oszczędności na powierzchni biurowej.
To, na co z pewnością nie można sobie pozwolić, to próba bezrefleksyjnego powrotu do tego, co było przed Straszliwą Pandemią™ lub bierne czekanie na to, co będzie. Trzeba przyjąć, że każda firma będzie musiała wypracować nowy sposób pracy w rzeczywistości, w której praca zdalna jest normą a nie wyjątkiem – i zabrać się za zarządzanie tym procesem.
-
Szkolenia online z perspektywy
Dwa tygodnie temu poprowadziłem pierwsze szkolenie stacjonarne od początku marca 2020, a więc od pół roku (było to szkolenie PSPO Advanced). Przez ten czas zdążyłem jednak poprowadzić wiele szkoleń online. Bycie na sali było więc poniekąd zapomnianym doświadczeniem, powrót do którego przyniósł nieuchronne porównywanie tego ze szkoleniem online. Poniżej dzielę się tymi moimi osobistymi spostrzeżeniami i wrażeniami.
Już przygotowując salę i materiały do szkolenia (wieczorem przed pierwszym dniem) – rzecz, którą przez ostatnią dekadę robiłem dziesiątki razy – miałem poczucie bezsensu i cofnięcia się. Bite dwie godziny przygotowywania różnych papierów: wieszania na ścianach plakatów, zasłaniania części z nich (by móc je potem w odpowiednim momencie ćwiczenia odkryć), następnie sortowania i układania materiałów opisujących studium przypadku (które potem uczestnicy otrzymywali stopniowo w trakcie), by upewnić się, że są wszystkie i we właściwej kolejności. Następnie sprawdzenie kart do gier (podczas szkolenia uczestnicy układają różne pojęcia lub otrzymują „karty inspiracji” – i tak dalej) i również odpowiednie ich przygotowanie. A na koniec rozłożenie na stołach materiałów indywidualnych – wydruk slajdów + miejsce na notatki w naszych eleganckich segregatorach – oraz oczywiście karteczek post-it, pisaków itp. itd. Całe sterty papieru. Papieru, który jest tam tylko dlatego, że nie ma jak inaczej przekazać tego wszystkiego uczestnikom; co gorsza papieru, którego większość skończyła w koszu dwa dni później.
Poczucie bezsensu miałem, bo w głowie miałem świeże doświadczenie jak rzecz wygląda na szkoleniu online. Również trzeba przygotować materiały – a więc współdzielone dokumenty, czasem tablice wirtualne i jakieś wspomagające narzędzia. Wszystko to jednak jest od razu gotowe, nie trzeba rozkładać, sortować, kleić na ścianach i tak dalej. Nie może się też nic pogubić ani ułożyć w złej kolejności. Można więc ten czas przed szkoleniem poświęcić na to by, na przykład, zastanowić się co poprawić, co tym razem zrobić inaczej, lepiej. Mój czas jako trenera jest dużo lepiej wykorzystany – a dodatkowo nie powstają żadne odpady.
Przez pierwszy dzień szkolenia zastanawiałem się, czy ten cały wysiłek ma w ogóle jakiś sens, ale nie odkryłem ani jednej korzyści z tego, że materiały miały fizyczną, papierową postać.
Wręcz przeciwnie: pojawił się ponownie problem „brakujących slajdów”. Szykując materiały szkoleniowe do wydruku, zawsze pomija się pewne slajdy – na przykład takie, które zdradzają rozwiązania zagadek albo sugerują dalszy rozwój ćwiczeń – lub po prostu po to, żeby móc w ogóle uczestników czymś zaskoczyć. Oczywiście potem mają oni poczucie, że coś stracili, jeśli tych slajdów nie mają w leżącymi przed nimi wydruku – rodzi się zupełnie niepotrzebna frustracja. W szkoleniu online, gdzie nie ma żadnych papierowych artefaktów, problem w ogóle z natury rzeczy nie występuje, szkolenie toczy się naturalnie i wszyscy widzą to, co widzą, i co widzieć powinni wtedy, kiedy powinni. Jeśli potem proszą o PDF ze slajdami to nie z frustracji, ale po to pewnie, by móc coś, co ich zaciekawiło pokazać innym – albo z nawyku.
Przy okazji zawsze zastanawiałem się jaka jest w ogóle wartość drukowania materiałów szkoleniowych. To taka tradycja, że na przyzwoitym szkoleniu stacjonarnym trzeba dostać coś drukowanego. Każdy z nas, kto pracuje dłużej niż dekadę, ma pewnie gdzieś – w domu albo w biurze – małą stertę takich materiałów, zbindowanych albo w segregatorkach, okraszonych naszymi notatkami i rysuneczkami. Ciekaw jestem jak często zdarza się Wam do nich wrócić – a jeśli już w ogóle się zdarzyło, to do jakiej części z nich? Bo mi się to prawie nie zdarza. A najważniejszym tego powodem jest fakt, że nie mogę ich przeszukać szybko i sprawnie. Dlatego już od kilku lat, kiedy jestem na szkoleniu jako uczestnik notuję na komputerze (parę lat temu nawet kupiłem specjalnie tableto-notebook by móc to robić efektywnie) – i te notatki niejednokrotnie zdarzyło mi się czytać, korzystać z nich. Czemu? Bo są w OneNote – a więc zawsze pod ręką – i łatwo mogę je znaleźć (wpisuję o co mi chodzi w pole „Search” – i voila, mam moje notatki).
Ale na tym nie koniec. Na szkoleniu stacjonarnym część notatek powstaje jako wspólna praca zespołów, której efekty umieszczane są oczywiście na flipach albo na karteczkach lepionych po całej sali. Do tego dochodzą rysuneczki tworzone przez trenera przy okazji tłumaczenia tego czy owego zagadnienia. Żadnej z tych rzeczy uczestnicy nie mogą zabrać z sobą (i potem kończą one w śmietniku), więc wszyscy robią zdjęcia telefonami. Nie wiem czy później z tych zdjęć się korzysta czy też trafiają one na wirtualną stertę podobnie jak fizyczne segregatorki ze szkoleń? Bo problemem może być odgadnięcie czego dotyczy kolekcja kolorowych karteczek zabazgranych różnymi charakterami pisma, którym zdjęcie cyknąłeś rok temu.
A jak to wygląda na szkoleniu online (przynajmniej u nas)? Każda grupa współpracuje na współdzielonym dokumencie, do którego wszyscy mają dostęp. Niemal wszystko, co normalnie ląduje na ścianie w formie flipów i post-itów, trafia tam. Tyle, że jest tam w kontekście konkretnego ćwiczenia czy zagadnienia, który jest w tymże dokumencie opisany, więc wiadomo o co chodzi. I jest w formie tekstu. Jest więc to zrozumiałe, łatwo wyszukiwalne i dostępne. Jeśli poza dokumentem używamy jakichś wirtualnych tablic, to na nich też po kartkach pisze się tekstem. Jeśli jako trener rysuję (czasem to robię, choć żaden ze mnie artysta), robię to oczywiście na wirtualnej tablicy. Później do wszystkiego tego uczestnicy zachowują dostęp „na zawsze” (w każdym razie u nas), czyli mogą sobie to skopiować albo wracać do tego, kiedy tylko zechcą.
Inna obserwacja: na szkoleniach typową formą pracy jest dyskusja lub ćwiczenie w podgrupach (zespołach), a potem omówienie wyników cała grupą. Koncept jest ogólnie dobry, ale na szkoleniu stacjonarnym jest mały problem. Gdy grupy wkręcą się w dyskusję (co jest ogólnie dobre) samo doprowadzenie do tego, żeby wszyscy się uciszyli i można było kontynuować wymaga kilku minut sygnalizowania na różne sposoby, że czas minął. Tylko potem te „kilka minut” się sumuje i zjada czas, w efekcie czego jest ryzyko, że z agendy wypada jakaś część przewidzianego materiału. Można oczywiście uciszać i sygnalizować bardziej „agresywnie”. Wtedy jest szybciej, ale uczestnikom jest nieprzyjemnie o czym od razu mówią (mają poczucie, że prowadzący traktuje ich „z buta”).
Kiedyś przyjmowałem to jako swego rodzaju zło konieczne, coś, co trzeba po prostu zaakceptować. Teraz patrzę już na to inaczej, bo wiem już jak się to robi online. Używamy do tego tzw. breakout-rooms, które na platformie Zoom mają niezwykle cenną cechę: same się zamykają po upłynięciu wcześniej ustawionego czasu (tzw. timebox). Problemu z przeciągającą się pracą w grupach po prostu nie ma. Zasadniczo ułatwia to trzymanie się czasu na szkoleniu, a co za tym idzie, sprawne przerobienie materiału. Mocno za tym zatęskniłem na sali.
Co więcej, na szkoleniu online nie ma w ogóle „pobocznych dyskusji” – czyli sytuacji, kiedy dwie-trzy osoby gdzieś o czymś zawzięcie debatując przeszkadzają grupie – i trenerowi – w pójściu dalej z zajęciami. Na sali to norma. I zwykle dyskutujący są tak zaangażowani, że trzeba po prostu poczekać w ciszy aż skończą, albo zapytać o czym rozmawiają, żeby przerwali. To nie jest ich zła wola ani znudzenie zajęciami – przeciwnie, to najczęściej wyraz zaangażowania. Ale to kolejny „poślizg”, czas dla pozostałych zmarnowany.
Szkoleń online od początku nie prowadziliśmy w Code Sprinters w blokach 8 godzinnych. Od razu wiedzieliśmy, że byłoby to zbyt męczące dla uczestników, obniżając ich zdolność do przyswojenia naszych szkoleń, których program jest mocno „napakowany”. Dlatego nasze szkolenia online od początku trwały 3-4 dni po 3.5-4.5h dziennie. Uczestnicy chwalą sobie, że dzięki temu nie mają typowego dla szkoleń popołudniowego „doła energetycznego”. Mogą także lepiej wykorzystać swój dzień – o tych zaletach już pisałem.
Szkoląc stacjonarnie przez dwa pełne dni mogłem zaobserwować, że znużenie i zmęczenie, pojawiające się najpóźniej około 14-ej nie jest wyłącznie domeną szkoleń online. Przeciwnie, na sali jest ono nawet silniejsze, bo zwykle jest to czas po obiedzie – a więc dodatkowo organizm wielu osób krzyczy wręcz o typową poobiednią drzemkę. A tu nie ma mowy o tym (choć niektórzy przysypiają), bo jeszcze kolejne 3-4 godziny szkolenia przed nami. Więc wypija się kawę litrami (porada: lepiej pić wodę niż kawę) i je szkoleniowe ciastka, żeby podnieść sobie poziom cukru – co pomaga, ale tylko na chwilę. W sumie więc wszyscy się męczą – druga połowa dnia jest zawsze trudniejsza, mniej efektywna, o czym mówią też uczestnicy.
Sęk w tym, że na szkoleniu stacjonarnym nie da się tego problemu rozwiązać. Nikt nie przyjedzie na cztery „połówki dni” – raz, że musiałoby go nie być 4 dni w pracy, dwa: to zwiększone koszty dla przyjeżdżających z innych miejscowości o kolejne noclegi, a dla trenera o dni wynajmu sali. Pozostaje się przemęczyć.
I jeszcze jeden delikatny problem. Czasem widać, że ktoś z uczestników ma jakiś kłopot. Nie zgadza się z czymś albo nie rozumie albo jest mocno zamyślony. Jako dla prowadzącego jest to dla mnie sygnał, że z tym kimś trzeba porozmawiać, ustalić co się dzieje. Na szkoleniu stacjonarnym problem jest jak to zrobić dyskretnie, tak, żeby mieć szansę porozmawiać jeden na jeden. Jedyną metodą jest próba „wyłowienia” delikwenta na przerwie, w chwili, kiedy jest sam nad kawą – co nie zawsze się udaje.
Co ciekawe, ten problem, ale w drugą stronę zgłaszali mi też uczestnicy: czasem z różnych powodów krępują się zadać prowadzącemu pytanie kiedy inni uczestnicy są w pobliżu. I również wtedy „łowią” prowadzącego na przerwach albo po szkoleniu.
W formacie online oczywiście problem nie występuje. Rzecz można zrobić natychmiast korzystając z czatu „jeden na jeden”, w razie potrzeby umówić się na dodatkowe e-spotkanie (korzystając z tego, że dzień szkoleniowy jest krótszy).
Czy przez te dwa dni nie było ani jednego momentu, który byłby lepszy niż na szkoleniu online? Owszem, były. Dwa.
Pierwszy, to spontanicznie zorganizowane przez uczestników piwo pierwszego dnia po szkoleniu. Było to fajne i ciekawe towarzysko, zwłaszcza, że w grupie były dwie osoby, które już znałem z wcześniejszej współpracy a dawno nie miałem okazji ich spotkać. Problem w tym czy można to faktycznie podciągnąć pod szkolenie per se?
Drugi, to kiedy na koniec drugiego dnia uczestnicy w ramach scenki praktykowali rozmowę z różnymi typami osobowości (w ramach tematu pracy z interesariuszami) – na tą chwilę wydaje mi się, że zorganizowanie tego na szkoleniu online byłoby mniej skuteczne. Ale niedługo spróbuję i może się okazać, że jednak i tu online pozytywnie mnie zaskoczy. Niemniej, wartość tego jednego ćwiczenia nie uzasadnia w mojej ocenie wysiłku, jakim jest podróż do innego miasta na szkolenie.
Podsumowując, po tych dwóch dniach znów spędzonych na sali poczułem się jako trener jak ktoś, komu kazano się z samochodu przesiąść do furmanki – cofnięcie w czasie do starych, gorszych rozwiązań. Z perspektywy pół roku prowadzenia szkoleń online szkolenie stacjonarne to dla mnie po prostu szkolenie mniej efektywne.
Główne punkty:
- Trudność w przygotowaniu materiałów i ich niższa jakość (papier).
- Trudniejsze „zabranie” notatek i materiałów ze sobą przez uczestników.
- Mniejsza dyscyplina na szkoleniu, w efekcie większe ryzyko poślizgu i „wypadania” materiału do przerobienia z braku czasu.
- Większe zmęczenie w formacie całodniowym a co za tym idzie mniej efektywne uczenie się.
- Dodatkowe niepotrzebne wyjazdy do innego miasta, noclegi itp. itd.
- Ogromne marnotrawstwo papieru.
Dlatego postanowiłem, że szkolenie PSM-II, które poprowadziłem w zeszłym tygodniu było ostatnim szkoleniem stacjonarnym, które osobiście prowadzę; na pewno ostatnim w 2020, a może i w ogóle ostatnim.