-
Jak dobrze budować systemy rządowe?
Właśnie w ostatni weekend kolejny raz wyszły na jaw istotne niedociągnięcia w ważnym państwowym systemie informatycznym – okazało się, że system ePUAP (platforma przez którą obywatele mogą załatwić elektronicznie sprawy urzędowe) nie posiadał możliwości automatycznego przejęcia obsługi przez serwery zapasowe w razie awarii serwerów podstawowych. Wymagało to ręcznej pracy administratorów i w konsekwencji zajęło cały dzień jak ujawniła Minister Cyfryzacji.
Więcej o sprawie można przeczytać na blogu Niebezpiecznik.pl. Czytając tą relację warto zwrócić uwagę na dwie rzeczy.
Po pierwsze audyt tegoż systemu zamówiony przez nową Minister Cyfryzacji (którego fragmenty publikuje Niebezpiecznik.pl) koncentruje się na dokumentacji. Rzecz typowa dla audytorów, którzy najczęściej pochylają się właśnie nad szeroko rozumianymi „kwitami” co nie zawsze pokazuje meritum sprawy. Tak jest i w tym przypadku, bowiem jeśli jakiekolwiek działania naprawcze wymagają wykonania skomplikowanych kroków opisanych w rozlicznych dokumentach to można spokojnie przyjąć, że nawet jeśli owe dokumenty istnieją i opisują te kroki prawidłowo – to i tak będą praktycznie bezużyteczne. Zamiast mnożyć dokumenty należy maksymalnie uprościć wszelkie działania (w czym pomaga jak najdalej idąca ich automatyzacja) a następnie ćwiczyć je w warunkach możliwie zbliżonych do produkcyjnych – lub wręcz na środowisku produkcyjnym (por. Google DiRT). Chodzi o to, by kiedy dzieje się coś złego admini od razu wiedzieli co robić – i umieli to robić niemal z zamkniętymi oczami – a nie przystępowali do wertowania dokumentacji.
Po drugie na pochwałę zasługuje otwartość z jaką Minister Cyfryzacji Anna Streżyńska poinformowała o sytuacji jak i stanie systemu ePUAP (musi on być opłakany, skoro ponoć gdyby nie konieczność zwrotu środków UE uzyskanych na jego budowę najlepiej byłoby go w/g słów pani minister „zaorać”). Jest to w ogóle jedna z tych postaci w nowym gabinecie, która cieszy się szacunkiem środowiska niezależnie od politycznych przekonań, co może cieszyć.
Są to jednak dwie uwagi poboczne wobec meritum problemu, nad którym chcę się pochylić a mianowicie czemu właściwie systemy rządowe są najczęściej drogie i marne. Jak wspomniałem nie jest to przecież pierwsza wpadka tego rodzaju – że tylko wspomnę o systemie (dużo przecież prostszym) który miał policzyć głosy w wyborach samorządowych a po prostu nie działał. I nie jest to wyłącznie domena Polski.
Moim zdaniem głównym źródłem problemu jest sama metoda tworzenia takich systemów. Zły jest bowiem nie tylko sposób ich zamawiania na rynku – zaszyty niestety „na sztywno” w ustawie o zamówieniach publicznych – błędne jest samo założenie, że państwo ważne systemy powinno w ogóle zamawiać od firm jako produkty lub w modelu projektowym.
Przeanalizujmy najpierw obie te rzeczy po kolei a następnie spójrzmy na to jak powinno to wyglądać.
Obecny obyczaj jest taki, że jak państwo potrzebuje jakiegoś systemu to zamawia go „pod klucz” na rynku rozpisując w tym celu przetarg. Najważniejszym problemem tych przetargów jest nawet nie to, że głównym kryterium jest najniższa cena (co nieuchronnie prowadzi do zaniżania oszacowań w dół a następnie patologii podczas realizacji, których symbolem w folklorze Agile jest tzw. „wiewiórkoburger”), ale sam fakt, że przetargi te są uosobieniem modelu kaskadowego (i jedną z jego ostatnich ostoi). W modelu tym zakłada się, że całość systemu ma zostać wyspecyfikowana z góry a następnie dostarczona w całości w jednym momencie – lub co najwyżej w kilku dużych etapach. Prowadzi to nieuchronnie nie tylko do budowania funkcji zbędnych ale i pominięcia funkcji potrzebnych, na które albo nie wpadli twórcy specyfikacji albo też potrzeba których ujawniła się dopiero z czasem. Innymi słowy, model taki gwarantuje, że funkcje systemu będą nieadekwatne i niewystarczające.
A to tylko początek, czubek góry lodowej problemów z tym modelem. Czytelników mojego bloga nie będę zanudzać szerszym wykładem dlaczego model kaskadowy jest nieadekwatny dla budowy skomplikowanych systemów informatycznych – dość się o tym mówi i pisze od lat. Dość podsumować, że mamy tu zły proces, co gorsza mocno umocowany w prawie.
Jakie powinno być zatem właściwie podejście do budowy takiego systemu? Oczywiście zwinne – a więc powinno się ustalić bieżącą listę najważniejszych wymagań wobec systemu, która nie musi być kompletna ale wystarczyć na 2-3 miesiące pracy. Następnie zespoły (początkowo zapewne jeden) powinny przystąpić do budowy systemu w krótkich, 2-3 tygodniowych iteracjach, wydając po każdej z nich kompletny, technicznie gotowy system na serwery produkcyjne. Po osiągnięciu jakiejś bazowej funkcjonalności efekt każdej takiej iteracji powinien być dostępny dla użytkowników (w przypadku ePUAP i innych systemów tego typu oznacza to także ogół obywateli) a używanie dostępnych funkcji powinno być mierzone i analizowane. Użytkownikom należy nadto udostępnić metodę łatwego zgłaszania pomysłów i potrzeb. Prowadzący rozwój systemu wybierałby na tej podstawie rzeczy najważniejsze do realizacji w kolejnej iteracji – i w ten sposób system non-stop poszerzałby swoje możliwości – ale zawsze o rzeczy w danej chwili najbardziej potrzebne. Zasadniczo zredukowałoby to zarówno marnotrawstwo jak i szanse pominięcia jakiejś istotnej dla dużej grupy użytkowników funkcji.
Znowuż, dla osób zaznajomionych z nowoczesnymi metodami zarządzania rozwojem oprogramowania są to rzeczy do znudzenia wręcz oczywiste (jeśli dla kogoś stanowią nowość najwyższy już naprawdę czas zaktualizować swoją wiedzę w tym zakresie – na dobry początek proponuję moją książkę – podręcznik metod z rodziny Agile). Niestety, jak już napisałem w administracji państwowej brak nie tylko wiedzy i świadomości (jakże często decyzje o zakupie systemów podejmują ludzie, którzy nie rozumieją zasadniczych różnic pomiędzy prowadzeniem inwestycji w system informatyczny w stosunku do np. w budowy szpitala) – prawo wręcz zasadniczo utrudnia urzędnikom pracę w ten sposób.
Wszelako jak już zasygnalizowałem powyżej problem tkwi jeszcze głębiej – w samym założeniu, że system tego rodzaju w ogóle musi być zamawiany jako produkt od firmy a nie po prostu organicznie rozwijany przez odpowiedzialną za niego instytucję. Tymczasem to właśnie – rozwijanie go przez ludzi bezpośrednio zatrudnionych przez np. Ministerstwo Cyfryzacji – byłoby absolutnie najlepsze pod każdym względem. Po pierwsze dlatego, że wówczas nic nie stałoby na przeszkodzie by zastosować metody zwinne usuwając wszystkie problemy jakie generuje model kaskadowy. Po drugie dlatego, że wówczas system budowałoby grono informatyków związanych z nim od samego początku – a jak pokazuje doświadczenie dużo łatwiej o zaangażowanie w produkt takiego zespołu niż pracowników firmy będącej dostawcą (albo – najpewniej – poddostawcą dostawcy). Co więcej, nie groziłaby wówczas ani utrata wiedzy o systemie ani możliwości jego stałego rozwoju – a takie ryzyko zawsze wiąże się z ew. upadkiem lub rozwiązaniem się firmy-dostawcy. Po trzecie, tak byłoby taniej gdyż nie trzeba by było płacić niezbędnej marży dostawcy – co mogłoby się albo przełożyć na oszczędności albo umożliwić pozyskanie do zespołów lepszych specjalistów przez zaoferowanie wyższych zarobków.
Sztandarowym projektem, który dobitnie pokazuje przewagę opisanego podejścia nad przetargami na realizację w/g specyfikacji jest projekt FBI Sentinel. Był to projekt budowy centralnego systemu informacji o sprawach, osobach itp. dla agentów FBI. W dużym skrócie po upadku wcześniejszego projektu (system nie działał) wartego miliony i 4 latach trwania kolejnego, w czasie którego Lokheed Martin zdążył spalić kolejne miliony nie dostarczając nic działającego system skończono po prostu ekipami programistów pracującymi w krótkich sprintach (chyba nawet w Scrumie)… w budynku FBI w Waszyngrtonie. Więcej o tym można poczytać tu, tu i tu.
Może się jednak okazać, że brakuje funduszy na zatrudnienie zespołu (przyczynek do szerszej refleksji nad sensownością wydawania pieniędzy przez rząd, który jest w stanie wykładać pieniądze na zupełnie bezsensowne rzeczy ale nie miałby ich na pensje dla grupy fachowców zdolnych zbudować i utrzymać kluczowy dla państwa system? Co najmniej bez sensu). Istnieje wtedy jeszcze jeden sposób na zbudowanie takiego systemu, który byłby skuteczny i zapewniał wysoką jakość rozwiązania: projekt open source. Ministerstwo musiałoby zatrudnić tylko kilku kluczowych developerów, którzy położyliby podwaliny pod system (napisali jego wstępny zrąb) oraz dbaliby o jakość kodu (poprzez głównie akceptowanie lub nie kodu innych ludzi). Następnie należy odwołać się do społeczności informatycznej w Polsce o wsparcie projektu nie finansowo ale wprost kodem. Jestem pewien, że niezależnie od polityki i tego kto aktualnie jest u władzy jest dość zaangażowanych informatyków, by projekt żwawo posuwał się do przodu. Mielibyśmy wówczas społecznie rozwijany system rządowy w modelu open source – coś, co miałoby szansę być ewenementem na skalę światową.
Pojawić się mogą zarzuty, że taki system nie byłby bezpieczny. Trudno się z nimi zgodzić – to właśnie podejście „security through obscurity” czyli bezpieczne, bo nikt nie wie jak to działa było historycznie źródłem największej liczby dziur w bezpieczeństwie. Dobry system oparty o kryptografię powinien oprzeć się atakom pomimo znajomości jego mechanizmów działania pod warunkiem zadbania o klucze kryptograficzne, które przecież nie stanowią części źródeł systemu. Co więcej, fakt weryfikacji mechanizmów przez wielu uczestników projektu powinien zapewnić wykrycie większej liczby potencjalnie zagrażających bezpieczeństwu błędów.
Małe szanse, że mój artykuł dotrze do Pani Minister ale gdyby tak się stało: proszę poważnie rozważyć po pierwsze zastosowanie organicznego rozwoju oprogramowania rządowego przez zatrudnionych wprost przez rząd informatyków a w razie gdyby to nie było możliwe odwołanie się do modelu open source i wsparcia społeczności. Wyjdzie na tym i Ministerstwo i my wszyscy dużo lepiej niż na rozpisaniu kolejnego przetargu na kolejny projekt.
-
Kwintesencja polskiego problemu z etyką pracy
To zdjęcie pokazuje świetnie, w jednym obrazie, pewien feler naszej kultury, który odciska się przemożnie na etyce pracy w Polsce.
Najpierw wyjaśnienie dla laików co na tym zdjęciu widać. Jest to zdjęcie z toalety w wagonie PKP. Na zdjęciu widzimy u góry specjalny dozownik do mydła w kawałkach. Dozownik ten działa w ten sposób, że jeśli pokręcać ręką czarnym pierścieniem widocznym u dołu to przez znajdujący się w nim otwór spadają na dłoń wiórki mydła zeskrobywane ze znajdującej się w środku kostki. Kostki muszą być specjalne – mieć odpowiednie wymiary oraz charakterystyczny kształt podłużnego prostopadłościanu z dziurką w środku. Takie właśnie mydło widzimy leżace pod dozownikiem.
Obrazek ten jest znany praktycznie każdemu, kto podróżował kiedykolwiek w Polsce pociągiem. Mydła leżące pod dozownikami są tak powszechne, że wiele osób nie wie nawet, że powinny się znajdować w urządzeniu widocznym na zdjęciu – i że jest to właśnie dozownik do mydła. Ba! Nie wiedziało o tym nawet wiele osób na grupie dyskusyjnej miłośników kolei, gdzie zdjęcie to wrzuciłem przed paroma dniami. Zakładam jednak, że wiedzą o tym pracownicy PKP (obecnie PKP IC albo jego podwykonawca), którzy sprzątali ten wagon. Mimo to jednak mydło leży tam gdzie leży.
Urządzenie, któremu poświęciłem już tyle miejsca nie jest jakimś lokalnym polskim wynalazkiem ani czymś niezwykłym. Do lat siedemdziesiątych – kiedy to zaczęły je wypierać z wagonów dozowniki mydła w płynie – stanowiło standardowe wyposażenie toalety wagonowej w większości krajów Europy. W związku z tym spotyka się je do dziś w starszych wagonach w Czechach, w Niemczech, we Francji. Nigdy nie leży jednak pod nim kawałek mydła – nie, zawsze jest on w środku a urządzenie działa. I na tym właśnie polega różnica.
Czy widzisz już gdzie leży problem?